Zawiliński, Gawor, Dygoń, Dziubina, Kozłowski, Graca - to tylko kilka z nazwisk bluesmanów, którzy zagościli w niedzielny wieczór na scenie Lamusa. Każdy z nich wyjątkowy, każdy z nich nie powtarzalny, a zebrani w jedną całość stworzyli mieszankę niemal wybuchową.
Niedzielny koncert był niepowtarzalny z wielu względów i pewno nie sposób napisać o nich wszystkich, ale na pewno na uwagę zasługuje jego forma. Kosmiczne Jam Session jakby pisał Lem, brakowało tam jedynie córki swingu i feelingu pani Ewy Bem, choć w przerwie pomiędzy setami znalazła się dla niej godna zastępczyni.
Pewno starsi czytelnicy pamiętają scenę z serialu Wojna Domowa, kiedy to główny bohater Paweł wraz ze swoimi kolegami robili „dżem”. Nie inaczej było tej niedzieli w Lamusie. Bez jakiegokolwiek wcześniejszego uzgadniania, bez wcześniejszego przygotowywania oni po prostu przyszli i zagrali. Każdy kto chciał mógł przynieść swój własny instrument i zaprezentować swoje zdolności. Grali wszyscy począwszy od tych, którzy na co dzień grają bluesa i występują na wielkich imprezach bluesowych po osoby, które codziennie spotykamy na wszelkiego rodzaju imprezach, a prezentujących muzykę typowo regionalną. Jedno jest pewne uzdolnionych muzyków było bez liku i pewno palców u obu rąk by nie starczyło aby ich wszystkich policzyć.
Muzyka jaką zaserwowano nam w niedzielny wieczór była bluesem najwyższych lotów, a pokazy siły jakie zaprezentowali poszczególni muzycy na swoich instrumentach oszałamiały. Było miejsce na saksofon, harmonijkę, syntezator brzmiący jak organy Hammonda, gitarę jazzową czy tzw. „steel-a”. Przez całą naszą obecność na „dżemie” zaprezentowała się piątka wokalistów, którzy swoimi głosami uwiedli publikę. Duet Arka Zawilińskiego i Mirka Dziubiny bawił publiczność przez pierwsze dwa sety – obaj Panowie wyjątkowo dobrze się uzupełniali zaczynając od standardu Walking Blues, a na Caledoni kończąc. W przerwie dano szansę przejść do historii wokalistce, której nazwiska niestety nie znamy. Choć nie bluesowała na pewno w miły dla ucha sposób zapełniła ona przerwę w oczekiwaniu na kolejny set. Następnie na scenę wszedł Jacek Dygoń, który nie tylko świetnie śpiewa ale również, a może przede wszystkim, posiada kapitalne układy choreograficzne do wykonywanych piosenek. W momencie opuszczania przez nas lokalu do głosu „dorwał się” Krzysiek Kozłowski, wokalista ale chyba przede wszystkim świetny harmonijkarz The Billy Goatsów.
Niedzielny koncert to wydarzenie bezprecedensowe w kulturalnej historii koncertów pubowych w Gorlicach. Jeszcze nigdy w jednym miejscu nie zebrało się tylu świetnych muzyków, którzy są wirtuozami w tym co robią. Choć na co dzień zdarza się im grać do przysłowiowego kotleta, w niedzielę udowodnili, że nie ważne gdzie się gra, ważne jak się gra. W końcu robienie „dżemu” to najwyższa z najwyższych sztuk. Tu nie ma miejsca na wyuczone kawałki, tu nie gra się z nut – trzeba robić coś znacznie „gorszego” trzeba improwizować, jednak wszyscy muzycy, którzy zebrali się by uczcić VII Polski Dzień Bluesa poradzili sobie z tym wyśmienicie.
Skąd pomysł na taką imprezę? Cytując słowa Arka Zawilińskiego, który rozpoczynał koncert „w tym tygodniu był piątek, rano popatrzyłem w kalendarz i stwierdziłem, że za dwa dni są urodziny B.B. Kinga i VII Polski Dzień Bluesa, może udałoby się zebrać z chłopakami poświętować. Zadzwoniłem do Gawrona zapytać czy możemy zagrać w Lamusie ten stwierdził, że trzeba zapytać Edyty i tak o to jesteśmy..”
My możemy dodać od siebie; dobrze że tak się stało. Teraz nie pozostało nic więcej jak oczekiwanie na kolejne „robienie dżemu”, które jest znacznie ciekawsze od zwykłych koncertów, na które zespoły przychodzą przygotowane.
(BP)
fotografie z koncertu dzięki Bukocze
Napisz komentarz
Komentarze