Przede wszystkim trzeba zrozumieć, że polska kawaleria odegrała dużą rolę w kampanii wrześniowej. Nie była to przy tym formacja całkowicie anachroniczna i niepotrzebna, jak to zwykło się dzisiaj sugerować. We wrześniu 1939 roku przeciętna dywizja Wehrmachtu miała do dyspozycji około 5000 koni i 400 ciężarówek. Dla porównania, polska dywizja piechoty korzystała z około 7000 koni i 60 pojazdów. Całkiem spora mobilność oraz stosunkowo dobre wyposażenie sprawiało, że kawalerzyści potrafili bardzo efektywnie przeciwstawiać się siłom niemieckim, skutecznie opóźniając ich ruchy. Co ciekawe, regulamin kawalerii z roku 1938 wywierał duży nacisk na prowadzenie walk w szyku pieszym. Konie miały być wykorzystywane w zasadzie tylko i wyłącznie jako środek transportu, do szybkiego przemieszczania się i nagłych zmian pozycji.
Niezbitym faktem jest także to, ze polska kawaleria w czasie kampanii wrześniowej dokonywała szarż kawaleryjskich na Niemców. Trudno dzisiaj dokładnie określić ich liczbę, ale przyjmuje się, że takich szarż było kilkanaście. Trzy największe z nich miały miejsce pod Krojantami na Pomorzu, podczas bitwy nad Bzurą pod Grochowem, oraz pod Wólka Węglową. W żadnym jednak z tych miejsc polscy kawalerzyści nie atakowali bezpośrednio niemieckich sił pancernych. Ponadto wszystkie szarże miały swoje uzasadnienie z taktycznego punktu widzenia. Prawdopodobnie cała legenda o samobójczych atakach na czołgi zaczęła się od starcia w okolicach wsi Krojanty, do którego doszło wieczorem, 1 września 1939 roku. XVIII Pułk Ułanów Pomorskich, dowodzony przez pułkownika Kazimierza Mastalerza, otrzymał rozkaz uderzenia na oddziały niemieckie, zgrupowane między Chojnicami a Jeziorem Charzykowskim. Próbując okrążyć Niemców, polscy ułani napotkali batalion niemieckiej piechoty na terenie otwartym, w odległości kilkuset metrów. Nastąpiła bardzo skuteczna i udana szarża kawalerii, a przeciwnik poniósł duże straty. Niestety, do akcji włączyły się niemieckie pojazdy pancerne, i Polacy zostali zmuszeni do odwrotu, ponosząc przy tym ciężkie straty. Na polu bitwy zginął pułkownik Mastalerz, kilku innych oficerów, i około 25 ułanów. Reszta kawalerzystów wycofała się w stronę wsi Rydel. Co ciekawe, następnego dnia włoscy korespondenci wojenni, którzy przybyli na miejsce bitwy, zostali poinformowani przez żołnierzy niemieckich, ze Polacy zaatakowali ich czołgi. W ferworze bitwy faktycznie mogło to tak wyglądać. W ten sposób narodziła się legenda, z którą bezskutecznie walczy się do dziś. Jako ciekawostkę można dodać fakt, że o tym epizodzie wojennym wspomina w swojej książce jeden z najważniejszych i najsłynniejszych niemieckich generałów, Heinz Guderian.
Rzecz jasna, hitlerowska propaganda nie mogła nie wykorzystać takiego prezentu. Chcąc pokazać zacofanie polskiej armii i ośmieszyć Polaków, w filmie ‘Feldzug in Polen ‘ (Kampania w Polsce), wykorzystano motyw z ułanami próbującymi atakować szablami lufy czołgów. Wielu uwierzyło w ten mit, nie tylko w Niemczech, ale i w Europie. Dla Niemców było to wygodne, bo pokazywało Polaków jako głupców, niezdolnych do myślenia, zacofanych i tkwiących jeszcze w poprzedniej epoce. Niestety, również dla wielu Polaków legenda ta stała sie dowodem na niezłomną odwagę i męstwo polskiego żołnierza.
Nie ma żadnych wiarygodnych i potwierdzonych dowodów na to, ze polska kawaleria w czasie kampanii wrześniowej rzucała się z szablami na niemieckie czołgi. Atak taki byłby aktem skrajnej głupoty i w praktyce – samobójstwem. Niestety, skuteczność niemieckiej propagandy, ale także głupota i skłonność niektórych Polaków do tworzenia kompletnie oderwanych od rzeczywistości opowieści sprawiły, że mit ten wciąż pokutuje w pamięci wielu ludzi. Polscy żołnierze nie musieli atakować szablami czołgów, aby przejść do historii jako odważni obrońcy Ojczyzny. Pamiętajmy o tym, gdy telewizja po raz kolejny przypomni niesławny i żenujący film Andrzeja Wajdy.
de la Fere
foto: odkrywca.pl
foto: zamosconline.pl
Napisz komentarz
Komentarze