To był nasz wspólny szatański plan. Mój i Myszy. Na starcie, jak gdyby nigdy nic, oglądnęliśmy parę filmików, poczytaliśmy relacje uczestników. Stwierdziliśmy, że popróbujemy razem pojeździć czasem po okolicznych lasach, na początku tylko dla przyjemności i kondycji. Po kilku tygodniach wciągnęliśmy się tak bardzo, że zaczęliśmy brać udział w maratonach dla amatorów. Ale maj był dla nas przełomem. Jak zwykle spotkaliśmy się u mnie. Pijąc piwko, grzebiąc przy rowerku gadaliśmy jakie świetne części można wyhaczyć na allegro za grosze. I to było nasze przekleństwo. Internet. Zamiast części, które kusiły na kolorowych zdjęciach niemal krzycząc z nich „bierz nas”, po raz kolejny weszliśmy na stronę TransCarpatii i zapisaliśmy się. Legendarny, najdłuższy, tygodniowy wyścig przez łuk polskich i słowackich Karpat. Od Ustronia w Beskidzie Śląskim po bieszczadzki Baligród. Jeden z najtrudniejszych wyścigów nie tylko w Europie. Bez oznakowanej trasy – masz tylko mapę z zaznaczonymi punktami kontrolnymi. Wieloetapowy, epicki, morderczy, dramatyczny. Wyprawa, przygoda życie, z takimi relacjami spotkasz się pewno w Internecie. W tym wyścigu-wyprawie, gdzie przez tydzień jesteś zdany tylko na siebie, chodzi nie tyle o ściganie ale o dojechanie do mety. Co trzeci kolarz tam nie dociera. Nie daje rady fizycznie, pęka psychicznie, rezygnuje, potłuczony w niezliczonych upadkach na ekstremalnych zjazdach. Pękają ramy rowerów, markowy sprzęt rozsypuje się jak próchenko.
Damy radę. To tylko siedem dni na rowerze. Będzie świetnie - stwierdziliśmy razem z Myszą. Choć ja zaczynałem być lekko przerażony.
Podczas ostatnich dni przygotowań przekonujemy się wzajemnie, że chodzi tylko o „przygodę”, „epickie wyzwanie”, „piękne widoki”. Dojechanie do mety ma być przyjemnością i nie ma miejsca na żadne ściganie. Że jasne, pewnie trzeba będzie się sporo nakręcić, czasem stanąć na pedały ale w końcu obaj dbamy o kondycję a rower to podstawa naszej egzystencji, poradzimy sobie. W TransCarpatii dla bezpieczeństwa startują zespoły dwuosobowe.
Wziąłem na siebie załatwienie wszelkich formalności i skompletowanie zaplecza technicznego. Miałem być liderem i motywatorem. Mysza – z racji większego doświadczenia i bycia starszyzną plemienną na naszych wszystkich wypadach rowerowych – został nawigatorem. Jego obycie z mapami i wyczucie terenu miało sprawić, że na pewno dojedziemy do końca każdego etapu. Tylko dobrze motywuj, a resztę zostaw mnie – twierdził, gdy na chwilę dopadały mnie wątpliwości.
Na kilka dni przed startem nasz ulubiony garaż, który był jednocześnie warsztatem dla naszych rowerów, zaczął przypominać magazyn jakiegoś hipermarketu. Z każdego kąta spoglądały kartony z żarciem – z tym, co lubimy i czego nie lubimy ale jeść musimy, żeby dać sobie szansę na pokonanie Karpat. Dziewczyna Myszy dosypała nam jeszcze z tonę tajemniczych różnokolorowych tabletek: potas, witaminy itp. Cukieraski to to nie były. A na 3 dni przed startem musieliśmy je wcinać ze smakiem.
Zapakowaliśmy rowery. Do wozu trafił jeszcze właściwie cały trzeci rower (w częściach). Tylko ramy nie bierzemy, poza tym mamy wszystko na przeszczepy – mówiłem.
Przez Czantorię i Pilsko
Wieczór przed startem - baza TC w Ustroniu. Zawieszony na ścianie wykres przebiegu całej trasy trochę deprymuje. Odprawa, mapy, chipy, ubezpieczenia. Jest sporo kolarzy także z zagranicy: Niemcy, Austriacy, Belgowie, Holendrzy, Słowacy, teamy z Francji, Kanady i Australii. Lekką tremę potęguje widok rowerów, na jakich wybierają się w góry nasi konkurenci. Przed oczami przetacza się sprzęt dziesięciokrotnie droższy od mojego. Z naszymi maszynami lokujemy się w dolnej strefie stanów średnich. - Mamy rowery komunijne! - stwierdza Mysza. Ostatnie zdjęcia na starcie, głęboki oddech - jedziemy! Do Korbielowa mamy 70 km i ponad 2500 m przewyższeń. Tradycją TC jest start etapu pod górę. Na kilku kilometrach podjazdu peleton 250 kolarzy rozjeżdża się, co pozwala już w kilkanaście minut po starcie oczyć walkę ze swoimi słabościami w samotności . Po ramie mojego roweru spływa i wsiąka w beskidzką ziemię pierwszy hektolitr potu.
Wjazd na Czantorię. Masakra! Łydki puchną. Po prostu wnosimy rowery na górę, wyprzedzając rywali. - No i gdzie te terminatory? Te maszyny za 30 tys. zł? - myślę nie bez dumy. Potem to, co w tym rajdzie najwspanialsze - zjazdy i podjazdy po kamieniach wielkości wiader. Zaliczam pięć upadków. Na jednym z szybszych szutrów przemyka myśl - ja może i wytrzymam, ale moja Kelly chyba nie da rady. Czekam na odgłos pękającej ramy, tylny hamulec jest już właściwie wspomnieniem. Jazda przypomina pracę przy młocie pneumatycznym i pogadać nie ma jak, o jakości spawów ramy rozmyślam więc w samotności.
Zapada wieczór. W dali dopiero majaczy Pilsko.
Zjazd nartostradą z Pilska, tak jest najkrócej. Jedna, druga, trzecia gleba. Rower niesie, skurcze w dłoniach, towarzyszy nam zapach palonych okładzin hamulców. Wreszcie wypadamy na asfalt. Tniemy nim ponad 70 km/h w dół do Korbielowa. Meta! Dalej jesteśmy w grze.
Jedziemy w Tatry
Nazajutrz rano myślę - Dzisiaj będzie o wiele łatwiej. Dużo po szosie – przekonuje siebie i Myszę. Za to o wiele dalej - kwituje Pan Pesymista. Rzeczywiście z mapy wynika, że ponad połowa sugerowanej trasy to asfalt. Do Kościeliska mamy 89 km i 2,5 km podjazdów. Szybciej będzie przejechać przez Słowację. Zaczynamy hardcorowo od podjazdu na Beskid Korbielowski. Z karkołomnych singli padamy na przejście graniczne.
Na Słowacji jest już szosa - właściwie cały słowacki odcinek to asfalty o różnej kategorii odśnieżania i zapomnienia. Pojedyncze teamy zbijają się w kilkunastoosobowe grupy. Po wczorajszej walce, czuję się słaby jak dziecko. Po szosie gnamy jak szaleni 30, w porywach 40 km/h. Mysza chowa się za moim kołem, ale asfalt się kończy i na podjeździe pod Oravicką Magurę błądzimy po lesie. Cały czas podjazdy i miotanie się między słupkami granicznymi. Biegamy z rowerami. Zaliczamy piknięcie chipa i w dół do Kościeliska.
Oślizłe kamienie, trochę błota i najniebezpieczniejszy zjazd po korzeniach. Koła tańczą nierówno jak staruszka na ślizgawce. W końcu szanse na ogarnięcie tego rowerowego baletu spadły drastycznie do zera i zaowocowały efektowną glebą przez kierę. Moja Kelly nie była wcale lepsza wpadając wprost w moje objęcia. Niestety nie mogliśmy się zbyt długo przytulać. Wyścig trwał w najlepsze. Mysza stał nade mną z błagalnym wzrokiem a ja miałem nadzieję, że pochowa mnie tutaj na zjeździe z moją ukochaną. Ale nie. Zebrałem się w sobie, postawiłem naszą dwójkę na nogi. Walimy dalej! Dojazd do mety w Kościelisku lokalnym dróżkami - trochę asfaltu, trochę szutru, góra - dół, góra - dół... Gdzie ta meta, do cholery? Jest! Wytrzymaliśmy dwa dni.
Przełom Dunajca
Rzut oka na mapę III etapu. Organizatorzy mówią o pięknym Podhalu, widokach na Tatry, o przełomie Dunajca i bajkowych Pieninach.
Pierwsze kilometry - wjazd na szczyt Gubałówki: 1123 m! Start! Poruszamy się z prędkością raczkującego niemowlaka, a przed nami 79 km Podhala. W okolicy 40 kilometra gubimy się w leśnych ostępach masywu Spiskiej Magury. Mysza jako nawigator poddaje w wątpliwość własny kurs, gdy z przeciwnego kierunku pod górkę wlecze się zziajana zgraja kolarzy, pokrzykując z daleka o pomylonej drodze.
Kluczymy po lesie z godzinę, aż w końcu wszyscy ruszamy w dół niebieskim szlakiem. Pędzimy na złamanie karku, nadrabiając pogubione w lesie minuty. Na zakrętach rowery suną bokiem – kurcze, jestem żużlowcem! Zjazdy, podjazdy, otwiera się widok na Pieniny, lekko zamglone, znaczy daleko jeszcze. Kolejny szeroki szuter zakończony rowem przeciwczołgowym! Rozdygotane ręce ledwo utrzymują kierownicę. Przelatujemy bez hamowania. Ci, którzy próbowali się zatrzymać przed przeszkodą, kończyli zjazd efektownym baranem. Podhalańskie szutry doprowadzają nas nad brzeg Jeziora Czorsztyńskiego. Fragment szosy i szybki zjazd przełomem Dunajca turystyczną trasą rowerową. Zaskakujące, że tego dnia nie zginął tu żaden turysta, a niedzielny rowerzysta nie wpadł do potoku, gdy wąską ścieżkę rozjechała kawalkada "górali". Tę noc spędzamy w Szczawnicy.
Jaworzyna to pikuś
Mgła. Chmury na wysokości drzew. "Jaworzyna górom się kłania, pogoda będzie, jutro będzie piękny dzień..." - nucę, żeby przynajmniej pogodę zaczarować na trasie.
Dzisiaj będzie lajtowo - jedynie 54 km do Krynicy. Pierwsze 600 m w górę pozbawia nas radości ze słonecznej pogody. Zjazd do Piwnicznej to jeden z epizodów TransCarpatii, które mocno wryły mi się w pamięć, wraz z siniakami na głowie, łokciach i kolanach. Kilka razy fikam barana na wąskich singlach. Jeden z nich pozostanie mi pewno do końca życia w pamięci.. Już myślałem że się wywinę i nie pozdrowię po raz kolejny Beskidu Sądeckiego. Ale nie. Moja Kelly zbuntowała się i zrzuciła mnie z siebie jak rozwścieczony na rodeo byk. - A to franca! – pomyślałem dosiadając ją po raz kolejny – pierwszy raz, odkąd jesteśmy z sobą, wywinęła mi taką sztuczkę. Pocieszał mnie jednak fakt, że niewielu bez upadku zjechało na tym odcinku w dolinę. Więc pewno nie była to tylko fanaberia mojego maleństwa. Zresztą organizatorzy świetnie wiedzieli, co może nas spotkać - karetka czekała na połamańców na końcu zjazdu. Tuż za nami ktoś zaliczył lot koszący zakończony złamaniem nogi.
Z Piwnicznej pchamy rowery po górskich szlakach. W końcu dopadamy do stoków Jaworzyny. Rozmawiam czule z Kelly. Wczoraj było podobnie. To już kolejny seans kochanków - Lakierek ci zmienię, nowe łożyska włożymy. Dowieź mnie tylko, kochanie, do mety - mruczę. Orzeźwiające powietrze działa kojąco. Wpadamy na szczyt Jaworzyny wprost pod drzwi stacji kolejki. Wiemy, że dojedziemy, że już nas nic nie zatrzyma. Wtaczamy się do Krynicy.
Drogi średniowiecza
Etap do Krempnej (67 km) miał być spokojny. Sporo odcinków dolinami, po bitych drogach. Chcemy jechać spokojnie, jednak bez obsuwy w generalnej klasyfikacji. Samo dojechanie już nam nie wystarczy. Gdzieś na Podhalu nasze tylko "być", czyli dojechać do mety, przemieniło się w także "mieć" - dojechać w pierwszej 30 peletonu. Na początku etapu, na jednym z pierwszych podjazdów, na około 200-metrowym odcinku gumy łapie kilkanaście zespołów. Czekamy na naszego pecha. Niepewnie podjeżdżamy, mijając teamy pompujące koła. Udało się. "Aleję Pompiarzy" mijamy bez kłopotów.
15 km przed metą, na wysokości Kiczery Żydowskiej, wjeżdżamy na słynną asfaltową drogę do Krempnej - drogę chyba nigdy nie remontowaną. Liczba i rozmiar dziur dyskwalifikują ten szlak w jakiejkolwiek kategorii. Czy asfalt był znany w średniowieczu? Bo to chyba jedyny nienaprawiany fragment drogi od czasów Kazimierza Wielkiego. Jak wygłodniałe wilki, węszące za osłabioną sarną, czujemy bliskość mety, ciepłych pryszniców i chłodnej pościeli. Lekko dociskamy pedały. W tylnym kole gubię szprychy. Kończymy ten etap ze świadomością, że jutro przed nami 100 km do Baligrodu.
Pitstop z gumą
Szef TC Marcin Rygielski wczoraj wieczorem pokazywał zainteresowanym próbki ziemi z Beskidu Niskiego i przekonywał, że jest sucho jak na Saharze. Ale nie pocieszyło nas... Szczerze powiedziawszy jako „lokalersi” właśnie liczyliśmy, że na naszym terenie damy całej reszcie popalić dzięki wiedzy na temat naszego wspaniałego błocka. Startujemy i spokojnie pniemy się przez Chyrową. Przelatujemy przez Duklę. Dętkowy pech dopada tym razem i nas. Pierwszą (jak się potem okazuje - jedyną) gumę łapiemy po stromym i szybkim zjeździe, tuż przed punktem kontrolnym nad Wisłoczkiem.
Na etapie o długości 100 km zespoły mogą się wykazać dużą samodzielnością. Rozjeżdżają się na dużej przestrzeni. Prawie połowę trasy jedziemy samotnie, spokojnie kojarząc realny krajobraz z poziomicami na mapie. Nie ma błota, skupiamy się więc na żmudnym mieleniu korbami. Ostatni, 9-kilometrowy, zjazd po szutrze do mety pokonujemy z sercem na ramieniu - żeby tylko nie złapać kolejnego flaka, nie wywalić się, dowieźć się do mety wysokie miejsce. Moje tylne koło traci kolejną szprychę.
Kryterium bieszczadzkie
Drobna korekta tylnego koła, żeby z ewidentnej elipsy stało się bliższe okręgowi. Poprawione tylne hamulce. Tak wyglądał wieczór przed ostatnim etapem. Zresztą cała TC z tego słynie, że nie jest to zwykły maraton. Nie startujesz tu w sobotę a, by w niedzielę cały dzień zdycha w łóżku. Tylko kolejnego dnia rozkręcasz kolejne kilometry. A o sprzęt musisz dbać codziennie, bo nie umyty i nie naoliwiony rower może rozsypać się już na pierwszych kilometrach kolejnego etapu. Ruszamy 9 kilometrowym podjazdem na przełęcz Żebrak. Tu i ówdzie wyłaniają się dymiące kotły węglarzy. Na grzbiecie Chryszczatej jeszcze przed Cisną, skrzywione tylne koło w mojej Kelly wyrywa okładziny tylnego hamulca, a na wertepach czerwonego szlaku odpada koszyk z bidonem. Zwalniamy. Spoko, jest dobrze, jedziemy lekko zluzowani, z kojącą myślą, że będziemy mogli jednak z dumą nosić koszulki TransCarpatii.
W połowie 64-kilometrowego etapu, po błądzeniu w leśnych ostępach pod Cisną, na punkcie kontrolnym dowiadujemy się, że kilka minut przed nami jedzie znajomy zespół. - Gonimy! -rzucam. Mysza siada mi na kole. Przed nami w dali piętrzy się ostatni podjazd - masyw Chryszczatej i znów przełęcz Żebrak. Zaczynają się serpentyny, lewo-prawo, coraz stromiej. Rowery stają dęba. Przed jednym z zakrętów dostrzegamy ścigany team. Chłopaki wolno mielą asfaltowe metry. Widać, że ciągną na oparach "paliwa". My z kolei dopalani jesteśmy jakimś adrenalinowym szałem. Do mety około 11 km. Stajemy w rowerach. Na przełęcz wpadamy na ostatnim oddechu. "Chipujemy się" i dalej 9 km w dół po szutrach. Boże! Teraz tylko bez flaka, błagam! Spadamy z przełęczy dociskając pedałami na maksa. Meta! Szampan, gratulacje, zdjęcia... Zaczyna padać pierwszy deszcz TransCarpatii.
Każdy może spróbować
Jak przejechać TransCarpatię? Ważne jest dobre przygotowanie roweru i siebie samego - kondycyjne i merytoryczno-kartograficzne rozpoznanie trasy. Ale najbardziej liczą się chęci. Każdego dnia budzisz się obolały, jakbyś spadł z piątego piętra i zderzył się z tirem. To zniechęca. Rower już drugiego dnia nie chodzi tak, jak powinien a ponaciągane ścięgna, poobijane łokcie i kolana dopełniają pobitewnego krajobrazu. Są tysiące powodów, żeby nie jechać i zaledwie kilka, żeby się przymusić i wsadzić tyłek na siodełko. TransCarpatia to sztuka tłumaczenia się obolałych.
W TC startują osoby z różnymi oczekiwaniami. Jedni chcą się ścigać, inni jadą przez piękne góry zachwycając się widokami. Dylemat - czy walczyć, czy cieszyć się górami - sam się rozwiązuje po drodze. U nas, szczera chęć jedynie dojechania do mety w którymś momencie, przeistoczyła się w chęć ścigania. Czasem z określonym konkurentem, czasem z miejscem w tabeli wyników, innym razem z własnymi słabościami.
Po pierwszym etapie, gdy znaleźliśmy się w połowie klasyfikacji, po prostu chcieliśmy się tam utrzymać, ale potem to nie wystarczyło i zaczęliśmy walczyć o lepszą lokatę.
Przejechanie Karpat to także przyjemność: widoki, świetna atmosfera i przygoda oraz przyspieszony kurs zdobywania umiejętności rowerowych.
Jazda na rowerze? Teraz już to potrafię.
Velour
Napisz komentarz
Komentarze