Pamiętacie ten niesterylny świat?
Nigdy nie zapomnę, kiedy jeszcze będąc dzieckiem widziałam kondukt żałobny, który wiódł długi, ciągnący się sznur żałobników maszerujących pasem jezdni w kierunku miasta.
To nie było tak dawno. Piękna pogoda wiosennego południa powodowała, że czarna szarfa pochodu wydawała się wręcz niestosowna.
Pamiętam też, że każdy kolejny żałobny pochód, jaki później widziałam, był celebrowany w podobny sposób: karawan, maszerujący za nim ludzie i dopiero za nimi wolną ciągnący sznur samochodów. Nikt nie śmiał wyprzedzać orszaku, nie trąbił.
Ludzie pracujący w ogródkach i na wolnym powietrzu przerywali na moment swoje prace, pochylając głowy i przez krótką chwilę modląc się. Dziś niewyobrażalne na tej samej trasie. Bo przecież „cywilizacja”… Odprowadzanie zwłok z domu, w którym mieszkało się całe życie często ukazywane są jako obrządki wiejskie, niemal gusła. Takie…niesterylne.
Śmierć na wsi wydaje się mieć tu inną miarę, inną moc, bliższą naturze. Przygnębienie wieśniaków, jakby mniejsze, bo na co dzień obcują z przemijaniem. Przeboleją, przepracują najgorsze chwile, musza wyjść w pole, oporządzić zwierzęta…
Śmierć w mieście zamyka się w małych pudełeczkach blokowych mieszkań. Coraz częściej nie zna się tam nawet najbliższych sąsiadów. Żałobników płaczących na korytarzach uczelni, zakładów pracy, czy łkających w windach, nie oglądamy. To w dobrym tonie: zamaskować się czarnymi ubraniami, odrzucić od siebie wzrok innych i spokojnie zająć się własną pracą. Przez kilka pierwszych tygodni pozostawiamy żałobnika odciętego woalem, boimy się zapytać, podejść, zagadnąć. Nawet lekki uśmiech i życzliwość wydaje się być w złym tonie.
„Umarł mi” jest niezwykłym poszukiwaniem żałobniczki. Wykształconej
kobiety, ułożonej, rozsądnej, która odebrała telefon.
Usłyszała jedno zdanie: zmarł Twój ojciec.
I w tym momencie runęło niebo, którego okruchy zaczęła powoli zbierać, bo gdy nie ma nieba, brak i słońca.
Straciła dobrego ojca i pewnie dlatego długo poszukiwała drogi ujścia dla bólu i żalu. Wypełnienia straty.
Autorka prowadzi nas krok po kroku poprzez zroszone kolejnymi łzami strony swojego żałobnego pamiętnika. Jego początek zbudowała wokół krzątaniny i prostych czynności, jakie pozostają do zrobienia w związku ze swoim nowym życiem: życiem po stracie bliskiego. Trzeba spróbować wrzucić do jednej walizki garść rzeczy, domknąć ją i ruszyć w drogę. Trzeba przekazać wiadomość. Trzeba zadzwonić, zaplanować, trzeba…
Drobne. konieczne rzeczy wypełniają chwile przed pogrzebem, a każdy moment, który nie wiąże się bezpośrednio z tymi przygotowaniami i gorączką nie dopuszczanej jeszcze w pełni żałoby, wypełniają autorce wspomnienia innych śmierci, jakich doświadczyła – choćby ulotnie. Przypomina sobie pierwszego nieboszczyka, więzy i łańcuchy śmierci, które powoli uaktualniały kolejne drzewa genealogiczne. Pamiętniczek przemijania otoczenia.
A teraz własny rozdział: tak bolesny do napisania. Wcale nie pomoże też przy kolejnej takiej sytuacji, ale musi zostać zanotowany. Ojciec był dobrym, drobnym zegarmistrzem, którego lata życia, szczególnie ostatnie – wypaliły go. On sam odchodził w zapomnienie równie powoli, jak spadał popyt na jego usługi. Tak, jak zegarmistrz już tylko sporadycznie mógł obcować z tymi prawdziwymi, pięknymi i delikatnymi robótkami, tak i ojciec coraz rzadziej wydawał się istnieć.
I w końcu sprężyna pękła pieczętując koniec pewnej epoki.
Trzeba posprzątać trybiki, sprzedać pozostałości, zachować narzędzia, sprzedaż niepotrzebny warsztat, oddać ubrania.
Wyczyścić, co pozostało po zmarłym. Pozostawić te rzeczy, których jeszcze dobę temu dotykał, na których niemal czuje się jego ciepło, oddech.
Jak kubek ze szminką, której nie wypada zmyć strumieniem gorącej wody zapomnienia.
Detale, drobiazgi i oczekiwanie na spopielenie. Fatalna pomyłka w doborze ubrania do trumny. Cóż zrobić!
Zapomnieć…powoli zacząć przechodzić nad tym do porządku dziennego. Oddalić myśli o samej śmierci na rzecz ciepłych wspomnień. Czekać…czekać…nie wiadomo jak długo…
„Umarł mi” jest piękną, jakby podwójną opowieścią o czasie: czasie żałoby, refleksją o życiu i śmierci, ale i opowieścią o czasie związanym ściśle z zegarmistrzostwem. Detale opowieści, jak delikatne trybiki, wspólnie ułożyły się w niezwykłą opowieść o tym, że stare
orszaki żałobne już raczej nie będą się pojawiać na ulicach.
Konie ciągnące piękne karawany także odeszły w niepamięć, a wraz z nimi stara żałoba.
Wycięto nam niedawno ze starego cmentarza wiele drzew. Jest przejrzyście… nowocześnie chciałoby się rzec. „Świeżo”. I zaczyna brakować miejsca, w którym można uronić łzę: przy ludziach już nie wypada, a zaszyć nie ma się gdzie. Tylko w domu, za zaryglowanymi drzwiami i po cichu, bo za ścianą sąsiad…nie musi wiedzieć…
Boję się świata, który nie pozwala na żałobę: prawdziwą, wykrzyczaną i przeżytą do głębi. Tylko taka oczyszcza, choć powoduje, że tak jak w opowieści „Umarł mi”: czasem trzeba mówić urywkami zdań, zbierać myśli kilkukrotnie, uciekać od tej jednej konkretnej śmierci, szukać pocieszenia w innych osobach.
Pozwolić światu pobiec gdzieś naprzód, a samemu nie bać się zatrzymać, oderwać od pracy i cicho westchnąć.
Mak
fot: eksperciwoswiacie.pl
Umarł mi. Notatnik żałoby – Inga Iwasiów
Stron 128
Wyd. CZARNE
Napisz komentarz
Komentarze